Jak wszystkim wiadomo, kolega Budda był maniakiem motoryzacji. Komórka, w
której trzymał swój sprzęt, przypominała sklep metalo-zbytu z
monopolowym zmieszany, gdzie można było znaleźć szczątki stacji MIR i wymysły polskiego wytwórstwa winnego czyli Alpaga-mozgojeb. Nieodłącznym narzędziem naprawczym BUDDY była siekiera. Ach, cudne to narzędzie
było, wyszczerbione od klepania łańcucha i zakładania opony na felgę.
Dochodził do tego młotek trzy i pół kilowy do prac delikatniejszych jak
wymiana świecy czy montażu siodełka. Był jeszcze przecinak podręczny,
który służył do ustawiania zapłonu, (Budda nie uważał śrubokrętów za narzędzie. Zamiast coś odkręcić po prostu napieprzał przecinakiem i
młotkiem aż samo znalazło się na odpowiednim miejscu). Jak już
wspomniałem, Budda miał komarynkę, czyli takie coś, co było zlepkiem
kilku marek motocykli i kawałka ciągnika URSUS - podobnie wyło i dymiło -
ale, jak twierdził Budda - żaden motor nie ma takiego kopyta. dla Buddy
nie istniało coś takiego jak Hamulce. Uważał to za zbędny wynalazek, który obciążał niepotrzebnie motor i siłę oporu powietrza, a zawsze
twierdził że prawdziwy motocyklista zatrzymuje sie wtedy, gdy herbatki w
baku zbraknie. Oczywiście buty Buddy po takiej jeździe były w opłakanym
stanie, ale za to ślady hamowania ciągnęły się przez dobre sto metrów, a
i podwórkowy cieć korzystał na tym bo miał mniej do zamiatania. Pewnego
razu Budda przecenił swoje możliwości (ale tylko troszeczkę).
Postanowił wjechać motorem prosto do garażu, bo już ciemno było, a
światła nie działały, bo elektryka trochę nawalała, a Budda drobnostkami
się nie przejmował. Otworzył jedno skrzydło drzwi garażowych, podszedł
do motoru i odpychając się nogami z z butów których wystawał duży palec u
nogi z dziurą w skarpecie, odpalił swoją piekielna maszynę. zatoczył
koło. dodał gaz, i pełną prędkością 30 km na godz ruszył na garaż.
silnik wył niemiłosiernie na pełnych obrotach, koła kręciły się jak
oszalałe, łańcuch na zębatce aż się iskrzył od potężnego tarcia
spowodowanego nagłym przyśpieszeniem, Budda zacisnął zęby, spojrzał
przed siebie, wypluł muchę która wpadła mu do otworu gębowego i z dzikim
uśmiechem pędził przed siebie. Gdy nagle...
.
.
.
.... tajemnicza siła z pomocą wiatru zamknęła drzwi od garażu. Na twarzy
Buddy nagle pojawiło się zdziwienie. ale trwało ono chwilę. Buty
przyzwyczajone do wielkiego tarcia o podłoże znów znalazły zastosowanie.
Budda wyprostował nogi. oparł na ziemi i rozpoczął hamowanie nie
zważając na ból wydobywający się z dużego palca u nogi, który choć
przyzwyczajony do ekstremalnych warunków i wielkich tarć paznokciem o
asfalt, tym razem się zbuntował. Hamulec puścił.....Motor rozpędzony do
ponad 30 km na godz stracił sterowność, a drzwi garażu zbliżały się
coraz bliżej.....
...garaż zbliżał się coraz bliżej, strasząc swymi zamkniętymi drzwiami
jak teściowa gdy małżonek córki przychodzi podpity. Budda zwolnił gaz,
jeszcze raz wystawił swój WIELKI PALUCH do hamowania, ale potężny ból,
jaki przeszedł jego odporne na ekstremalne warunki ciało, uniemożliwił
mu to. Pozostało mu tylko czekać. zamknął oczy i .......JEBUD!!!
Zapieprzy.ł w drzwi. Nastała cisza. Słychać było tylko trzepot skrzydeł
nietoperza, delikatny warkot silnika z przejeżdżającego samochodu i śpiew skowronka, który pewnie przerwał akt kopulacji, by spojrzeć na
Budde. My także, jako baczni obserwatorzy naszego mistrza motoryzacji,
niedocenionego SEN-SEI i mentora spraw mechanicznych, zamilkliśmy....
Cisza wydawała się trwać wieczność....
- JA PIERD.LE!!!!! z pewną doza nieśmiałości krzyknął Budda i wylazł
spod motoru. - ALE KUR.A ZAPIEDOLIŁEM!!! - krzyknął z triumfem w głosie a
my odetchnęliśmy z ulgą, spowodowana raczej zatykającym śmiechem, niż
troską o życie BUDDy, który jak wiadomo niejedno przeżył i takie rzeczy
traktował na porządku dziennym.
Budda zdążył wygramolić się spod motoru i zaczął oceniać straty.
Przednie koło wyglądało jak rolnik po dożynkach - stan katastrofalny.
resory przybrały kształt tak nieobliczalny, że pewnie NASA by się nimi
zainteresowało. Ale Budda nie zrażony drobnymi usterkami, zaprowadził
motor do komórki i zaczął naprawiać. Wcześniej oczywiście wysłał kogoś
po rozjaśniacza umysłu do monopolowego, aby praca szybko i twórczo
postępowała. zamknął się oczywiście i zakazał patrzeć, wszak mistrz
swych tajemnic konstruktorskich nie zdradza. Ale ciekawość nasza nie
znała granic. Przez okienko lukaliśmy co się działo, ale to trudno
opisać słowami. Pierw w ruch poszła siekiera, która tak napieprzał w
koło, ze to biedne nie mając wyboru poddało się zamierzeniom BUDDY.
Iskry sypały się po kanciapie, ale zaciekłość spowodowana bólem
wielkiego palca u nogi i zdartymi trampkami spowodowała, że koło w końcu
znalazło odpowiednia symetrię. Potem resor. Zaciekawieni patrzyliśmy z
podziwem, jak nasz mistrz poradzi sobie z tym, ale on tylko ogarnął pot z
czoła (a może wziął łyk wspomagacza?) i zabrał się do dzieła. w swe
wielkie i silne dłonie wziął młot 3 i pół kilowy i walił w ten biedny
kawałek metalu z taką zaciekłością na twarzy, aż ostatnia jedynka w jego uzębieniu poczuła się zagrożona.
- Kur.a!! - okrzyk triumfu dało usłyszeć się z pod drzwi. Budda naprawił motor.
Nasz mistrz znów stanął na wysokości zadania...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz