Witam

Ten blog jest retrospekcją z pełnym przymrużeniem oka, opowiadająca o moich młodzieńczych doświadczeniach z motoryzacją i o koledze, który tworzył nasza, młodzieńczą historie osiedlowej motoryzacji. Zapraszam do przeczytania, komentowania i propagowania, jeśli historie tu opisane się komuś podobają.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Część trzecia: TJUNINK

Budda po ekspresowym zreperowaniu motoru, naprawie resorów i wyprostowaniu koła postanowił coś zmienić w swojej piekielnej maszynie. Ale nie martwcie się, jednostki napędowej w sile potężnych 3 Koni mechanicznych z zaprzęgiem gnojowicy nie chciał ruszać, zainteresował go STAN WIZUALNY. Szczerze mówiąc zastanawialiśmy się z kolegami jak tak perfekcyjny i nienagannie odrestaurowany motor można zmieniać, a jednak. Budda po 3 wspomagaczach wypowiedział tajemne słowa:
- Kurwa, wygląda Chujowo!
Spojrzeliśmy na Mistrza ze strachem i z obawą, wszak niecodziennie SEN-SEI krytykuje swą maszynę, a jeśli to robi, musi mieć poważny powód. słowa owe wypowiedział w sobotę, więc ten dzień na odrestaurowanie motoru już odpadał, tym bardziej że dwa mózgojeb.y zrobiły swoje i siekiera mogłaby niepewnie w rękach leżeć. Budda poczekał do niedzieli.
W niedziele jak zwykle koło 12 wybrał się do kościoła. Ale oczywiście rodzice Buddy myśleli że tam idzie, a on niczym Czak Noris i Szwajceneger przedarł się potajemnymi drogami do komórki i rozpoczął TJUNINK. ja jako jedyny ze wszystkich, pomagałem Buddzie w tej zacnej i SUPER TAJNEJ operacji. Wszak oczy pospólstwa nie mogły zerkać na tajemnice instruktorskie MISTRZA.
Na pierwszy ogień poszedł bak. Budda z wściekłością zerwał naklejki SAT1 i RTL z pojemnego, 7-mio litrowego zbiornika i zabrał się do roboty. Szczota druciana podwędzona na budowie majstrowi znalazła zastosowanie, wszak stary lakier wymagał osunięcia. Tarł budda po baku z takim zacięciem, aż przerażony odszedłem 2 kroki w tył, bo czułem że siły nieczyste maczają w tym palce. Gdy bak przypominał już usta tirówki, Budda odrzucił szczotę i powiedział nader delikatnie:
- podaj mi kurwa puszkę farby olejnej!
Chciałem już zaprzeczyć i skrytykować mistrza , ze chyba się pomylił, ale odwagi zbrakło. Podałem zielona farbę olejnicy, na której był zaschnięty kożuch grubości 10 cm, ale Budda wsadził swego palucha wskazującego w puchę, paznolem zdrapał kożucha, zamoczył swego palucha i podniósł do światła.
- trochę rozpuszczalnika i może być - powiedział całkiem sympatycznie.
Zaczęło się malowanie. Budda nie ożywał pędzla, wszak to robią amatorzy. Kawałek gąbki wyrwany z materaca porzuconego koło śmietnika w zupełności wystarczał, a i efekt wg. Buddy był ciekawszy. Po 10 min. bak był skończony. Wściekle zielony kolor święcił bardziej niż wódka na targowisku przywożona przez Ukraińców, ale co tam. Budda miał gust niewybredny i wiedział co robi. Potem rama. Już chciałem podać szczotę drucianą ale przenikliwe spojrzenie powstrzymało mnie. Budda miał inny plan. Taśma samoprzylepna w biało-czerwoną kratkę przykuła moją uwagę. Prawdziwy PATRIOTA, pomyślałem. Motor w barwy narodowe. Budda okleił wszystkie widełki taśmą i części nieruchome a miejscach gdzie klej samoprzylepnej nie trzymał, zapuścił kilka kropli super Gluta i spojrzał na swe dzieło z zadowoleniem. Lecz po chwili...
- Kurw.a, Chujowo - zawyrokował Mistrz.
Nie wierzyłem własnym uszom, mistrz krytykuje swe dzieło? do tej pory tylko on, krytykował innych i udzielał rad naprawczych i wskazówek, Tylko ON miał prawo wiedzieć jak ma wyglądać każdy motor na podwórku i tylko ON naprawiał każde motory gdy tego wymagały, ALE KRYTYKA WŁASNEGO TWORZYWA???
Na baku brakowało naklejek. Budda poszperał w jakiejś szufladzie i wyciągnął jakąś teczkę, a z niej...
.
.
.
....naklejkę CHONDA (tak, tak, chonda) , wykonaną z białego papieru samoprzylepnego i kilku wypisanych prawie do konca mazaków. Prawdziwy majstersztyk. Lewy bok zbiornika nie był już całkiem zielony, ale zaraz , co po prawej stronie?
Budda jakby czytał me myśli i wyciągnął...CAWASAKI (to nie błąd) wykonanej w podobnej technice plastycznej, równie artystycznej. Prawy Bok też nie był zielony. Ale Budda jeszcze nie skończył. Wszak Tłumik, felgi, silnik tez wymagały zmian wizualnych, ale o tym w następnym odcinku.....

Część druga. Garażowanie.


Jak wszystkim wiadomo, kolega Budda był maniakiem motoryzacji. Komórka, w której trzymał swój sprzęt, przypominała sklep metalo-zbytu z monopolowym zmieszany, gdzie można było znaleźć szczątki stacji MIR i wymysły polskiego wytwórstwa winnego czyli Alpaga-mozgojeb. Nieodłącznym narzędziem naprawczym BUDDY była siekiera. Ach, cudne to narzędzie było, wyszczerbione od klepania łańcucha i zakładania opony na felgę. Dochodził do tego młotek trzy i pół kilowy do prac delikatniejszych jak wymiana świecy czy montażu siodełka. Był jeszcze przecinak podręczny, który służył do ustawiania zapłonu, (Budda nie uważał śrubokrętów za narzędzie. Zamiast coś odkręcić po prostu napieprzał przecinakiem i młotkiem aż samo znalazło się na odpowiednim miejscu). Jak już wspomniałem, Budda miał komarynkę, czyli takie coś, co było zlepkiem kilku marek motocykli i kawałka ciągnika URSUS - podobnie wyło i dymiło - ale, jak twierdził Budda - żaden motor nie ma takiego kopyta. dla Buddy nie istniało coś takiego jak Hamulce. Uważał to za zbędny wynalazek, który obciążał niepotrzebnie motor i siłę oporu powietrza, a zawsze twierdził że prawdziwy motocyklista zatrzymuje sie wtedy, gdy herbatki w baku zbraknie. Oczywiście buty Buddy po takiej jeździe były w opłakanym stanie, ale za to ślady hamowania ciągnęły się przez dobre sto metrów, a i podwórkowy cieć korzystał na tym bo miał mniej do zamiatania. Pewnego razu Budda przecenił swoje możliwości (ale tylko troszeczkę). Postanowił wjechać motorem prosto do garażu, bo już ciemno było, a światła nie działały, bo elektryka trochę nawalała, a Budda drobnostkami się nie przejmował. Otworzył jedno skrzydło drzwi garażowych, podszedł do motoru i odpychając się nogami z z butów których wystawał duży palec u nogi z dziurą w skarpecie, odpalił swoją piekielna maszynę. zatoczył koło. dodał gaz, i pełną prędkością 30 km na godz ruszył na garaż. silnik wył niemiłosiernie na pełnych obrotach, koła kręciły się jak oszalałe, łańcuch na zębatce aż się iskrzył od potężnego tarcia spowodowanego nagłym przyśpieszeniem, Budda zacisnął zęby, spojrzał przed siebie, wypluł muchę która wpadła mu do otworu gębowego i z dzikim uśmiechem pędził przed siebie. Gdy nagle...
.
.
.
.... tajemnicza siła z pomocą wiatru zamknęła drzwi od garażu. Na twarzy Buddy nagle pojawiło się zdziwienie. ale trwało ono chwilę. Buty przyzwyczajone do wielkiego tarcia o podłoże znów znalazły zastosowanie. Budda wyprostował nogi. oparł na ziemi i rozpoczął hamowanie nie zważając na ból wydobywający się z dużego palca u nogi, który choć przyzwyczajony do ekstremalnych warunków i wielkich tarć paznokciem o asfalt, tym razem się zbuntował. Hamulec puścił.....Motor rozpędzony do ponad 30 km na godz stracił sterowność, a drzwi garażu zbliżały się coraz bliżej.....
...garaż zbliżał się coraz bliżej, strasząc swymi zamkniętymi drzwiami jak teściowa gdy małżonek córki przychodzi podpity. Budda zwolnił gaz, jeszcze raz wystawił swój WIELKI PALUCH do hamowania, ale potężny ból, jaki przeszedł jego odporne na ekstremalne warunki ciało, uniemożliwił mu to. Pozostało mu tylko czekać. zamknął oczy i .......JEBUD!!! Zapieprzy.ł w drzwi. Nastała cisza. Słychać było tylko trzepot skrzydeł nietoperza, delikatny warkot silnika z przejeżdżającego samochodu i śpiew skowronka, który pewnie przerwał akt kopulacji, by spojrzeć na Budde. My także, jako baczni obserwatorzy naszego mistrza motoryzacji, niedocenionego SEN-SEI i mentora spraw mechanicznych, zamilkliśmy....
Cisza wydawała się trwać wieczność....
- JA PIERD.LE!!!!! z pewną doza nieśmiałości krzyknął Budda i wylazł spod motoru. - ALE KUR.A ZAPIEDOLIŁEM!!! - krzyknął z triumfem w głosie a my odetchnęliśmy z ulgą, spowodowana raczej zatykającym śmiechem, niż troską o życie BUDDy, który jak wiadomo niejedno przeżył i takie rzeczy traktował na porządku dziennym.
Budda zdążył wygramolić się spod motoru i zaczął oceniać straty. Przednie koło wyglądało jak rolnik po dożynkach - stan katastrofalny. resory przybrały kształt tak nieobliczalny, że pewnie NASA by się nimi zainteresowało. Ale Budda nie zrażony drobnymi usterkami, zaprowadził motor do komórki i zaczął naprawiać. Wcześniej oczywiście wysłał kogoś po rozjaśniacza umysłu do monopolowego, aby praca szybko i twórczo postępowała. zamknął się oczywiście i zakazał patrzeć, wszak mistrz swych tajemnic konstruktorskich nie zdradza. Ale ciekawość nasza nie znała granic. Przez okienko lukaliśmy co się działo, ale to trudno opisać słowami. Pierw w ruch poszła siekiera, która tak napieprzał w koło, ze to biedne nie mając wyboru poddało się zamierzeniom BUDDY. Iskry sypały się po kanciapie, ale zaciekłość spowodowana bólem wielkiego palca u nogi i zdartymi trampkami spowodowała, że koło w końcu znalazło odpowiednia symetrię. Potem resor. Zaciekawieni patrzyliśmy z podziwem, jak nasz mistrz poradzi sobie z tym, ale on tylko ogarnął pot z czoła (a może wziął łyk wspomagacza?) i zabrał się do dzieła. w swe wielkie i silne dłonie wziął młot 3 i pół kilowy i walił w ten biedny kawałek metalu z taką zaciekłością na twarzy, aż ostatnia jedynka w jego uzębieniu poczuła się zagrożona.
- Kur.a!! - okrzyk triumfu dało usłyszeć się z pod drzwi. Budda naprawił motor.

Nasz mistrz znów stanął na wysokości zadania...

Część pierwsza. Płonąca przygoda

Historia, która chcę Wam opowiedzieć, wydarzyła się się kilka lat temu, gdy u mnie na podwórku panowała mania MOTORÓW! Szumnie to brzmi MOTOR - chyba bardziej to były motorynki albo komarki - ale na początku lat 90-tych majac po 10 - 12 lat był to szczyt wszystkiego o czym mogliśmy marzyć. Podwórko na którym mieszkaliśmy było małe, w sumie całą kupę osób jaką udało się zebrać było nas 6 osób w podobnym, lekko nastoletnim wieku. na te 6 osób, przypadało 5 MOTOCYKLI z całymi 50 cm3 w cylindrach. Moc niewyobrażalna dla nas i prędkości rzędu 40 km/h powodowały że oczy nam łzawiły a wiatr zdmuchiwał pasażerów i inne części stałe naszych MASZYN. wspomnę jeszcze o wypadach poza miasto całą zgraja (3 motory na raz, bo 2 zawsze komuś się zepsuły), gdzie czuliśmy się jak banda Harleyowców, tylko czasem benzyny któremuś zabrakło, ale zrzutka po kieliszku do wężyka (ach te nazwy i kombinacje) powodowała że zawsze każdemu starczało (najwyżej pchał później kilkanaście km). Oczywiście największym mankamentem była częsta awaryjność sprzętu - ale była na to rada - BUDDA. kolega był słusznej postury i ksywa pasowała jak zębatka do łańcucha lub tłok do cylindra. Był on mechanikiem nad mechanikami, a narzędzia typu siekiera i przecinak znalazły nawet zastosowanie przy reperacji gaźnika. Znany był z tego ze potrafił ręka zdjąć koło zamachowe, co dla nas było powodem do podziwu i zadumy. Po prostu mechanik pierwsza klasa, a to co naprawił nawet jeszcze jeździło (choć potem coraz częściej wymagało naprawy). BUDDA miał hybrydę czyli KOMARYNKĘ. Komarynka składała się z silnika od motorynki (tego okrągłego - znawcy wiedzą - jajo), ramy od ROMETA, siodełka i kierownicy od wueski oraz łańcucha klepanego i łączonego w tylu miejscach, aż siekiera się postrzępiła. KOMARYNKA była efektem pożądania każdego z nas, ponieważ BUDDA jak tylko ją zostawił, my ją zabieraliśmy i jeździliśmy, póki nas nie dogonił. A wyło z tłumika (to był tłumik he, he) aż w pegeerach na wioskach obok krowy muczeć przestawały. Po prostu PAŁER MASZIN FIRST EDISZION. Z racji tego że maszyna miała więcej części niż ciągnik Ursus z przyczepą i podobnie jak on wymagała częstych napraw, była trochę awaryjna, co dla naszego mechanika nie była żadnym problemem.
Pewnego dnia BUDDA odkrył awarię wężyka z paliwem, który do gaźnika biegnie. Po prostu wężyk pękł, a ponieważ był skracany ileś tam razy ( to cud że zęby nie wypadły ) trzeba było znaleźć zastępnik. Obok naszego podwórka były gabinety weterynaryjne i po prostu kombinowało się wężyk od kroplówki lub cos co przynajmniej wężyk przypominało. I takie coś BUDDA skombinował. Założył sobie tylko znanym sposobem i dał się przejechać koledze, który dopiero rozglądał się nad motorem (BUDDA chciał mu sprzedać swój, ale mu rodzice nie pozwalali kupić tej maszyny - ciekawe dlaczego? ) Wsiadł na motor, odepchnął się nogami na dwójce by maszyna zastartowała (jak krossowa) i wystrzelił. Rozległ się grzmot tłumika, zerwał się asfalt a my poczuliśmy zapach cudownie spalonej benzyny z olejem. Kolega na KOMARYNCE zniknął za zakrętem i nagle ucichł odgłos potężnego 50 cm3 silnika. Spojrzeliśmy na siebie ze strachem, bo przecież ten silnik milknie tylko wtedy gdy benzyny nie ma (no i oczywiście gdy potrzebuje pilnej naprawy). Nagle kolega wyskoczył zza zakrętu z... palącymi nogawkami. rzucił się w trawę, zaczął gasić,....a my zamiast mu pomóc ....w śmiech . na szczęście udało mu się ugasić i opowiada, że jak jechał to nagle mu tak ciepło i przyjemnie się zrobiło, spojrzał w dół....a tam silnik sie pali i jego nogawka. Po prostu wężyk był nieszczelny, benzyna kapała na silnik, a fajka na świece była kawałkiem kabla od przedłużacza w trzech miejscach łączonych, nie mówiąc o pokrywach od silnika, które trzymały się na słowo. W każdym bądź razie było wesoło.